Na pielgrzymkę zapisałam się tuż przed jej rozpoczęciem – dzień wcześniej. Decyzję podjęłam pod wpływem namów moich dobrych znajomych, którzy mieli mi towarzyszyć oraz z powodu nadziei na to, że takie doświadczenie może wpłynąć pozytywnie na moją wiarę i sposób myślenia.
Przez pierwsze parę dni było mi ciężko. Pokonywaliśmy najdłuższe dystanse. Mówiąc szczerze nie mam zbyt dobrej kondycji , bardzo łatwo mogło wówczas dojść do tego , żebym zrezygnowała.
Wiele czasu poświęciłam walce samej ze sobą, ale wytrwać pomogły mi życzliwe osoby, których na pielgrzymce można spotkać pełno.
W kryzysowych momentach marszu, na postojach, miejscach noclegowych – nie było miejsca, w którym nie znalazłby się ktoś gotowy pocieszyć, uśmiechnąć się i w razie potrzeby pomóc.
Dzięki doświadczaniu przez dłuższy czas uczucia zmęczenia i bólu zaczęłam doceniać ten wysiłek i cieszyć się chociażby z tego , że mogę po prostu usiąść i coś zjeść.
Kiedy natomiast na horyzoncie pojawił się widok Jasnej Góry, nagle mniej ważne stało się uczucie bólu i pojawiło się dużo radości, której mimo wszystko czasem brakowało na trasie.
Msza w Częstochowie była dla mnie niesamowitym doświadczeniem ze względu na to, że paradoksalnie czułam się spokojna, wręcz wypoczęta. Długo by można było w gruncie rzeczy opowiadać o poszczególnych wydarzeniach, które wpłynęły na stwierdzenie, że warto było iść na pielgrzymkę, nie znalazło by się tam, według niektórych niczego „spektakularnego”, ale właśnie ilość tej radości wypływającej z wielu małych rzeczy wpłynęła na to, że taka wyprawa to wyjątkowe doświadczenie.