Kurs Alpha zorganizowany przy wiejskiej parafii w Wieńcu ukończyło 30 osób. Mało? Zważywszy na skuteczność 12 uczniów, którzy dwa tysiące lat temu wyruszyli w świat, głosząc Ewangelię wszelkiemu stworzeniu, liczba ta może okazać się znacząca.
Rozmowa z ks. dr Witoldem Dorszem proboszczem parafii Przemienienia Pańskiego w Wieńcu. Rozmawia Wojciech Bryll.
(Rozmowa przeprowadzona jesienią 2014 roku z przeznaczeniem dla portalu Alpha Polska).

Wojciech Bryll: 30 czerwca 2012 r. został ksiądz proboszczem parafii Przemienienia Pańskiego w Wieńcu…
Ks. dr Witold Dorsz: Droga nie była krótka. Najpierw studiowałem trzy lata na Politechnice Warszawskiej. Potem w Wyższym Seminarium Duchownym we Włocławku. 30 maja 1992 r. przyjąłem święcenia kapłańskie. Po roku pracy jako wikariusz w Sompolnie, biskup Bronisław Dembowski wysłał mnie na studia do Hiszpanii na Universidad de Navarra w Pamplonie. Miałem indywidualny program studiów łączący studia filozoficzne z naukami komunikacji i PR Kościoła.
W trakcie studiów pełniłem pomoc duszpasterską w wielu parafiach w Hiszpanii, a także w czasie wakacji w Anglii, Meksyku i Chile. Byłem prezbiterem jednej ze wspólnot Drogi Neokatechumenalnej w Pamplonie. W latach 1995-1999 pracowałem jako korespondent z Hiszpanii Sekcji Polskiej Radia Watykańskiego. Te doświadczenia pozwoliły mi poznać z różnych perspektyw rzeczywistość współczesnego Kościoła, przede wszystkim w Hiszpanii, ale nie tylko.
Summa cum laude – obrona pracy doktorskiej z najwyższą pochwałą, wykładowca filozofii, visiting professor w Zambii (stanowisko na uczelni przewidziane dla pracownika naukowego lub naukowo-dydaktycznego, który jest na stałe pracownikiem innej uczelni), adiunkt w Zakładzie Filozofii Chrześcijańskiej… Można długo wymieniać. Księdza kariera zmierzała raczej w kierunku pracy naukowej.
Są różne formy zaangażowania w Kościele: praca naukowa, parafia, czy inna służba. Wszystkie one mają wymiar duszpasterski, ale na coś trzeba się zdecydować.
Po powrocie do Polski w 1999 roku zostałem wikariuszem parafii św. Wojciecha w Koninie, katechetą w Zespole Szkół Górniczych i duszpasterzem akademickim w tym mieście. Rozpocząłem też dojazdy na wykłady do Polskiego Centrum Katechetycznego – Studium Teologii w Wilnie. Rok później, w związku z powierzeniem mi wykładów z historii filozofii i antropologii filozoficznej w seminarium duchownym, biskup przeniósł mnie jako wikariusza do parafii Najświętszego Zbawiciela we Włocławku i katechetę w Zespole Szkół Technicznych. W 2001 roku powstał Wydział Teologiczny na UMK w Toruniu, na którym zostałem zatrudniony jako adiunkt w Zakładzie Filozofii Chrześcijańskiej. Biskup zwolnił mnie z pracy parafialnej, ale w zamian powierzył mi odpowiedzialność za duszpasterstwo akademickie w diecezji.
Było to moje przekleństwo i błogosławieństwo. Przekleństwo, bo nie potrafiłem i nie chciałem potraktować tego jako hobby i od samego początku moje zaangażowanie w prowadzeniu duszpasterstwa akademickiego stawało w konflikcie z pracą naukową i obowiązkami na uczelni. Błogosławieństwo, bo to kim jestem dzisiaj w dużej mierze zawdzięczam moim studentom i bliskim relacjom z duszpasterzami akademickimi z różnych ośrodków w Polsce i z ich wspólnotami. Owocuje to także dziś w pracy parafialnej. Jako parafia mamy na przykład bardzo bliską relację z Duszpasterstwem Akademickim „Martyria”, Centrum Kultury Katolickiej „Wiatrak” i ks. Krzysztofem Buchholzem z Bydgoszczy. Podobnie bliska więź łączy nas z toruńską Szkołą Nowej Ewangelizacji, której owocem jest Alpha w naszej parafii.
To był księdza pomysł, żeby zostać proboszczem?
Nie zrobiłem na czas habilitacji. W 2011 roku przestałem być pracownikiem etatowym UMK, prowadząc jednak na umowę o dzieło wszystkie dotychczasowe zajęcia dydaktyczne. Jako ostatnią szansę na napisanie rozprawy habilitacyjnej starałem się o rok wolny od zajęć. Udało się otrzymać jedynie wolny semestr i zwolnienie z duszpasterstwa akademickiego. Było to za mało, aby doprowadzić pisanie książki do końca. Poza tym czułem, że „ślizgam się” nie tylko w pracy naukowej, ale i w życiu duchowym. W rezultacie zamiast planowanego wyjazdu do biblioteki do Hiszpanii wybrałem trzymiesięczne kapelaństwo w klasztorze klauzurowym sióstr benedyktynek w Żarnowcu. Był to dla mnie szczególny i wyjątkowy czas, przede wszystkim przez powrót do zmierzenia się z najbardziej podstawowymi pytaniami o siebie i o życie, jego historię, teraźniejsze wyzwania i kierunek przyszłości. Bardzo pomógł mi w tym zmaganiu się ze sobą i wsłuchiwaniu się w głos Pana Boga prawdziwy luksus codziennego uczestnictwa w pięknej modlitwie wspólnotowej sióstr, Eucharystii, śpiewanej i recytowanej monastycznej liturgii godzin, medytacji, lectio divina.
Nie widziałem swojej przyszłości w oderwaniu od duszpasterstwa. Marzyły mi się misje, ale ze względu na wykłady w seminarium nie miałem co liczyć na zgodę biskupa. Z drugiej strony pociągająca była też myśl o parafii w diecezji i próbie przełożenia zdobytych za granicą doświadczeń na rzeczywistość Kościoła w Polsce. Jeszcze przed wyjazdem do Żarnowca zapytałem mojego biskupa Wiesława Alojzego Meringa: „co ksiądz Biskup by powiedział, gdybym poprosił o parafię?” Odpowiedział: „wolałbym nie, ale bronić księdzu nie mogę”. Obaj byliśmy świadomi, że oznaczałoby to radykalny zwrot i przewartościowanie w moim życiu. W Żarnowcu nabrałem pewności, że to jednak jest właśnie ta droga, którą mam pójść. W Nowy Rok w klasztorze jest zwyczaj losowania patronów na rozpoczynający się rok. Mnie przypadli Trzej Mędrcy. Trudno było o lepszych patronów. Podobnie jak oni wyruszyłem w drogę w poszukiwaniu Jezusa i teraz oni mieli być dla mnie przewodnikami w „powrocie inną drogą do ojczyzny”. Nota bene, w pierwszych tygodniach mojego duszpasterzowania w Wieńcu jeden z parafian, nie wiedząc nic o tym, przyszedł, aby podarować do kościoła obraz przedstawiający pokłon Trzech Mędrców. Dla mnie był to wyraźny znak ich opieki. Kiedy po moim powrocie do Włocławka biskup zapytał, czy podtrzymuję swoją wolę i nadal chcę zostać proboszczem, nie miałem wątpliwości co odpowiedzieć. Sprawa była uzgodniona. Dekretem z 30 czerwca 2012 roku zostałem proboszczem parafii Przemienienia Pańskiego w Wieńcu.
Wieniec to parafia wiejska…
Tak, chociaż właściwie nabiera coraz bardziej cech parafii podmiejskiej. Wśród około 2300 mieszkańców znaczną część stanowią osoby, które tu się osiedliły w ostatnich latach. Wielu dawnych mieszkańców zmuszona została do szukania pracy za granicą lub w dużych miastach. Natomiast duża część nowych prowadzi swoje aktywne życie poza parafią i nie czuje się jeszcze do końca członkami miejscowej społeczności. Wielu parafian, tak starych jak i nowych, pozostaje w oddaleniu od Kościoła, uczestnicząc w liturgii tylko przy szczególnej okazji. Kiedy zaczynałem, frekwencja na Mszach św. w niedziele nie przekraczała 10%.
Miał ksiądz wyobrażenie swojego probostwa, jak ono powinno wyglądać?
Od chwili objęcia parafii, nie znając jeszcze wszystkich realiów, jako moje podstawowe zadanie rozumiałem budowanie parafii otwartej dla każdego, żywej, aktywnej i poszukującej, dynamicznej i podejmującej z entuzjazmem misyjną kreatywność. Aby to osiągnąć, były potrzebne zmiany.
Zmiany nigdy nie są łatwe. Jakie były trudności?
Jestem trzecim proboszczem od zakończenia II Wojny Światowej. Mój poprzednik był proboszczem przez 33 lata. Dla większości ludzi doświadczenie Kościoła, jaki znali, było związane wyłącznie z moim poprzednikiem. Dochodziło do zabawnych sytuacji. Ministranci próbowali uczyć mnie, jak powinienem sprawować liturgię. Mówili: „jest nowy proboszcz, to się nie zna”. Kiedyś uznali, że pogrzeb jest nieważny, bo nie założyłem biretu na głowę. W sumie to były drobiazgi, takie przywiązanie do spraw trzeciorzędnych. Natomiast moi koledzy księża mówili: „nie gniewaj się, ale ty jesteś tylko księdzem przejściowym. Ten, który przyjdzie po tobie, będzie normalnym proboszczem. Ty musisz zmierzyć się z tym, że będziesz porównywany do poprzednika. Ludzie nie znali innego księdza. Pracujesz na swojego następcę”.
Jakoś nie widzę księdza w roli proboszcza przejściowego?
Nie mam wyjścia. Akceptuję rolę proboszcza przejściowego, ale rozumiem ją jako zadanie zainicjowania pewnych długodystansowych zmian, przemiany w funkcjonowaniu, mentalności, szeroko pojętej kulturze parafii i jej członków. Od pierwszych chwil najważniejszym wyzwaniem była dla mnie odbudowa i integracja parafii. Wzbudzenie w ludziach poczucia wspólnoty i odpowiedzialności za Kościół. Stworzenie takich więzi, bliskich relacji, które eliminują podział: ksiądz-parafianie. Odkrycie wymiaru misyjnego Kościoła i parafii nie jako jednego z wielu, ale jako stanowiącego naszą istotę, nasze być, albo nie być.
Przez ostatnie dwa lata moich studiów w Hiszpanii byłem administratorem dwóch maleńkich parafii w Aldaba i w Ariz. W Ariz mieszkało około 50 osób, a w niedzielę na Mszę św. przychodziło niemal dwa razy tyle. Przyjeżdżali ludzie z innych parafii. W sobotę cała wspólnota spotykała się na kolacji. Dzieci biegały, bawiły się. Po północy starsi mieszkańcy zaczynali grać w karty. Ci ludzie mogli być ze sobą w konflikcie, ale na czas spotkania wszystkie swary znikały. Była między nimi silna więź.
Moje kazania trwały 7-8 minut. Jak za długo mówiłem, faceci z chóru pokazywali mi, że mam już kończyć. Po Mszy szliśmy do baru. Jeżeli kazanie było interesujące, to o nim dyskutowaliśmy, jeżeli nie, to rozmawialiśmy o sporcie. Doświadczyłem tam poczucia wspólnoty, osobistych relacji, które są czymś więcej niż naturalne więzy krwi. Ksiądz jest tam traktowany jak członek rodziny.
W porównaniu z Hiszpanią, w Polsce na proboszcza patrzy się dużo bardziej przez pryzmat materialny. Ważne co odnowił, co wybudował, a mniej liczą się przedsięwzięcia duszpasterskie. Większą część pracy zajmują mi sprawy typowo administracyjne. Martwię się o wywóz śmieci z cmentarza, czy mi wystarczy na rachunki za prąd… W pierwszym roku, dalej prowadząc wykłady z filozofii w seminarium, uczyłem jeszcze filozofii i języka hiszpańskiego w liceum katolickim, żeby jakoś utrzymać parafię. Prowadziłem też rekolekcje adwentowe i wielkopostne w innych parafiach. Bardzo wiele wysiłku kosztowało mnie, aby nie pozwolić zepchnąć spraw duszpasterskich w parafii na dalszy plan.
Od jakich zmian ksiądz zaczął?
Cóż… Na pierwszy ogień poszły sprawy materialne. Budynek plebanii był w opłakanym stanie. Zepsuty, nie nadający się do naprawy piec centralnego ogrzewania, niedrożna instalacja cieplna z przeciekami do fundamentów, grzyb… Z zewnątrz prezentował się jednak całkiem nieźle, choć kraty w ledwo trzymających się oknach nadawały mu wygląd niedostępnej twierdzy, a od środka czułem się w nim jak w więzieniu. Koledzy radzili mi, żeby poczekać z remontem. Ludzie mogą gadać, że plebanię remontuję, a tu kościół ma potrzeby. Na Kujawach plebania postrzegana jest jako prywatna sprawa księdza. Remont plebanii!? Rzeczywiście dość ryzykowny początek. Nie było jednak innego wyjścia. Zaprosiłem członków dawnej Rady Parafialnej, nie wszyscy jednak byli gotowi podjąć współpracę z nowym proboszczem, sołtysów, strażaków z OSP na konsultacje. Wcześniej prawie nikt z nich nie znał plebanii od środka. Przedstawiłem w tym gronie, które od tego momentu do wyborów Rady Parafialnej w czerwcu 2013 roku, zaczęło w sposób tymczasowy pełnić jej rolę, wstępny plan prac do przeprowadzenia. Kiedy zobaczyli, w jakim stanie jest plebania, jak wygląda od środka, miałem ich akceptację na remont. Pozostawał jednak problem, jak przekonać parafian do tego, że remont jest konieczny. Jeden z sołtysów radził mi, żeby w ogóle nie informować ludzi o planowanym zakresie i kosztach prac. Przewidywał, że jak ludzie dowiedzą się, o jakie pieniądze chodzi, przestraszą się i uciekną. Byłem postawiony w trudnej sytuacji.
Co przekonało ludzi?
Właściwie sprawę plebanii udało mi się wygrać w niezamierzony sposób. Kiedy obejmowałem probostwo, miałem mocne wejście. Wprowadzało mnie dwóch biskupów. Arcybiskup Tarragony Jaume Pujol z Hiszpanii – prymas Katalonii oraz mój Biskup Ordynariusz Wiesław Mering. Przyjechało bardzo dużo gości. Nie wyobrażałem sobie, żeby robić imprezę tylko dla biskupów i księży. Poprosiłem więc zaprzyjaźnioną firmę cateringową o pomoc i zrobiliśmy grilla dla wszystkich gości na placu przed plebanią. Udało się znakomicie. Wielu parafian komentowało mi potem, że dzięki mojemu wprowadzeniu, zmuszeni przez okoliczności, siedli przy jednym stole i rozmawiali z ludźmi, których znali do tej pory jedynie z widzenia z kościoła. Wywarło to na nich takie wrażenie, że sami zaproponowali, żeby w podobny sposób zorganizować dożynki parafialne. Podczas dożynek przybiegli do mnie ministranci i mówią: „proszę księdza, ludzie wchodzą na plebanię, chcą do toalety. Co robić”? Odpowiedziałem: „wpuszczać wszędzie, tylko nie do mojej sypialni”. Przez plebanię przewinęło się ok. 400 osób. Ludzie byli w szoku, kiedy zobaczyli, jak budynek wygląda od środka. Pieniądze, które zebraliśmy nie wystarczyły nawet na wymianę okien, ale to nie była tylko kwestia pieniędzy. Pomogli przyjaciele, także finansowo, ale dużo bardziej przez pokierowanie i przeprowadzenie wielu prac, często tylko po kosztach własnych, albo i poniżej kosztów, zaangażowałem własne oszczędności, a i tak nie obyło się bez kredytu. Dostałem jednak zgodę parafian na moje działania. Ponadto od samego początku podkreślałem przy każdej okazji, że choć plebania stanowi w części mieszkanie służbowe księdza, to jednak jest to zarazem dom parafialny – dom wspólnoty i dom Boży. Starałem się od samego początku, żeby można było tego doświadczyć poprzez gościnność, otwartość, życzliwość. Modliłem się też nieustannie o to, aby jak najszybciej przestała być uważana za miejsce nieprzystępne i zaczęła tętnić życiem wspólnoty, stając się miejscem spotkania z Bogiem i innymi.
Co dalej?
Z plebanią było okey, ale teraz co z ludźmi? Miałem doświadczenie odnowionych misji ludowych z Hiszpanii oraz Meksyku. Szukałem w Polsce podobnych form ewangelizacji. Pomógł internet i senior Google. Okazało się, że w podobnej formie prowadzi je Szkoła Nowej Ewangelizacji św. Jana Umiłowanego Ucznia z Torunia. Znałem tych ludzi. Współpracowaliśmy przy okazji kursów ewangelizacyjnych, kiedy byłem duszpasterzem akademickim we Włocławku. Skontaktowałem się z dyrektorem Szkoły Nowej Ewangelizacji o. Jackiem Dublem CSsR i liderem świeckim Jolą Zatorską. W 2013 toruńska ekipa przyjechała do Wieńca na rekolekcje wielkopostne. Wcześniej, w adwencie zdecydowałem się na zastąpienie dnia skupienia i spowiedzi pełnymi rekolekcjami. Prowadził je mój przyjaciel, charyzmatyczny kapłan i proboszcz wiejskiej parafii mniejszej niż moja, a zarazem diecezjalny duszpasterz chorych. Udało mu się trafić do moich ludzi i ich poruszyć. Wcześniej księża z dekanatu ostrzegali mnie, żebym na wiele nie liczył, że w tej parafii rekolekcje nie cieszą się zbyt dużym zainteresowaniem wiernych. Przywoływali przykład z poprzedniego roku, kiedy to w adwencie podczas dnia skupienia do spowiedzi podczas popołudniowej celebracji przystąpiły tylko cztery osoby. Księży spowiedników było sześciu, tak że dwóch nie miało okazji nikogo wyspowiadać.
Potwierdziły się przewidywania księży?
A skąd! Rekolekcje stały się ważnym doświadczeniem wiary, ale były również sukcesem, jeśli chodzi o frekwencję. W spotkaniach uczestniczyło około 200 osób i po czterech dniach te 200 osób przystąpiło do spowiedzi i Komunii świętej. Zaproszeni księża byli zadziwieni. Rekolekcje wielkopostne prowadzone przez ekipę z Torunia były kolejnym ważnym krokiem na tej drodze. W ich ramach zrobiliśmy także spotkanie z tymczasową Radą Parafialną oraz z osobami, które chciałyby zaangażować się w życie parafii. Wtedy padło hasło Alpha. O. Jacek zachęcał do przeprowadzenia kursu Alpha w Wieńcu. Reklamował kurs jako bardzo skuteczne narzędzie do ożywienia parafii, najlepsze jakie zna. Nikt się niestety tym pomysłem za bardzo nie zachwycił. My jednak nie zrezygnowaliśmy. Chodziło nam też o przygotowanie animatorów z parafii do planowanych misji ewangelizacyjnych, które jeśli Pan Bóg pozwoli odbędą się we wrześniu przyszłego roku. Zaplanowaliśmy dwa kursy „Nowego Życia” – jeden dla młodzieży przygotowującej się do bierzmowania, a drugi dla dorosłych oraz jednodniowy trening generalny, który przygotuje osoby do prowadzenia kursu Alpha. W rezultacie tego ostatniego spotkania podjęliśmy decyzję, że zanim zaczniemy działać w naszej parafii, musimy sami przejść kurs Alpha.
Kierunek Toruń?
Co było robić. W kilka osób zaczęliśmy jeździć na kurs Alpha do Torunia, ja też jako uczestnik. Moi parafianie dziwili się i pytali: „po co to księdzu potrzebne?” Nigdy nie byłem pewny, czy ktoś ze mną pojedzie. Modliłem się za te nasze eskapady do Torunia. Dzięki Bogu grupie pięciu osób udało się dotrwać do końca. Osoby, które ukończyły kurs, stały się zupełnie nowymi ludźmi. Kiedy patrzyłem na nich, ich twarze były odmienione, narodził się entuzjazm. O skuteczności Alpha przekonały mnie również statystyki, z których wynika, że około 60% tych, którzy kończą kurs, szuka potem swojego miejsca w Kościele. Zachwyciłem się Alpha.
Zrobiliście kurs Alpha w Wieńcu.
Wiosną 2014 roku wystartowaliśmy z Alpha w naszej parafii. Istotne było przełamanie pewnej bariery. Ludzie nie lubią wychodzić przed szereg. Niedzielna Msza św. jest w porządku, ale już kółko biblijne, czy dajmy na to taki kurs Alpha, mówiąc językiem studenckim – to obciach. Reklamowałem kurs chodząc po kolędzie, zamieściliśmy także informacje w Internecie. Te działania przyniosły efekt. Na pierwszą kolację przyszło ponad 30 osób. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Byłem spokojny. Miałem wewnętrzne przekonanie, że to się musi udać. Byłem pewny, że Pan Bóg przyśle nam tylu ludzi, ilu jesteśmy w stanie obsłużyć. W wykładach i prowadzeniu małych grupek pomagała nam ekipa ze Szkoły Nowej Ewangelizacji z Torunia. Kurs Alpha ukończyło 30 osób.
Co dzieje się z osobami, które ukończyły kurs?
Uczestnicy kursu doświadczyli działania Ducha Świętego. Doświadczyli również poczucia wspólnoty. Kurs bardziej niż wiedzę o Kościele, dał im doświadczenie Kościoła. Osoby, które ukończyły Alpha, zapragnęły pogłębiać swoją wiedzę, zacieśniać więzy międzyludzkie. Powstała grupa biblijna. Spotykamy się regularnie na wspólnotowej lekturze Ewangelii św. Marka. Od października rozpoczęliśmy także nową edycję kursu Alpha w naszej parafii. Znów mamy blisko trzydziestu uczestników podzielonych na trzy grupy. Większość uczestników poprzedniej edycji kursu Alpha zaangażowała się w jego prowadzenie. Ponadto można na nich liczyć w innych przedsięwzięciach parafialnych. Każdy poszukuje miłości, akceptacji, chce być z innymi, chce dzielić się swoimi talentami, chce zaangażować się w coś wartościowego. Kurs Alpha daje takie możliwości. Jest dostosowany do wyzwań i mentalności współczesnych czasów. Alpha – to taka jutrzenka zmian w naszej parafii.
Proszę o wnioski końcowe.
Wszyscy potrzebujemy ewangelizacji. Prawda jest taka, że jeżeli parafia nie odnowi się w wymiarze ewangelizacyjnym, to prędzej czy później będzie się degenerować. W centrum musi być głoszenie Dobrej Nowiny. Na dzień dzisiejszy, postrzegam kurs Alpha jako najlepsze narzędzie ewangelizacji. Kurs jest nowym doświadczeniem i wprowadzeniem do Kościoła.